Wywiad z ks. Jackiem Gniadkiem SVD, misjonarzem na „Brutalna Rzeczywistość” Blog osobisty
B.R. – W swoich tekstach często porusza ksiądz temat pieniędzy, bogactwa, przedsiębiorczości. Również w księdza tekstach można spotkać się z dość rzadko spotykanym w polskim Kościele motywem, że również osoby majętne i dobrze zarabiające mogą zostać świętymi. Moje pytanie brzmi: z czego to może wynikać ? Dlaczego w nauce polskiego Kościoła wciąż pokutuje nauka, że Bóg bardziej kocha biednych, a główną drogą do świętości jest materialne ubóstwo ?
– Ze względu na fałszywe stereotypy z dziedziny ekonomii. Do najbardziej typowych należy ten, że bogaci są coraz bardziej bogaci, ponieważ biedni są coraz biedniejsi. Często jest on powtarzany nie tylko przez polityków, ale także przez księży na ambonie. Błędne stereotypy prowadza na manowce rozumieniu świata i Ewangelii. W przypowieści o Łazarzu kaznodzieje bardzo często widzą ubogiego Łazarza, który siedzi i żebrze przy wejściu do domu bogacza. Ma on imię, ponieważ Bóg go kocha i się nim opiekuje, a bogacz jest bezimienny, nie zauważa człowieka w potrzebie, ponieważ zajęty jest pomnażaniem majątku. Bogacz jest bezimienny, ponieważ jest symbolem człowieka zepsutego przez bogactwo. Stereotypowe myślenie nie pozwala zauważyć, że w tej przypowieści występuje jeszcze Abraham, który mam imię i razem z Łazarzem jest po śmierci w niebie. Nikt nie zauważa, że Abraham był bardzo bogatym człowiekiem. Bogactwo może być przeszkodą, ale może stać się również środkiem do osiągnięcia nieba. Warto więc pamiętać, ze każda wymiana jest grą o sumie dodatniej, w której zyskują obie strony, gdyż w przeciwnym wypadku na wolnym rynku nigdy nie doszłoby do takiej wymiany. Wartość rzeczom w tym świecie nadawana jest im przez człowieka w działaniu. O tym, że rzeczy są neutralne, pisał już Klemens Aleksandryjski.
B.R. – Jak ksiądz sądzi, dlaczego motyw „Bożej” ekonomii jest pomijany wśród polskich księży ? Czemu na kazaniach nie porusza się tematów związanych z aktualną sytuacja społeczno-polityczną, w odniesieniu do wiary i nauki kościoła ?
– Nie. Porusza się, ale nie jest to analiza i ocena działań rządu z punktu widzenia nauki Kościoła. Jest to raczej popieranie konkretnych rozwiązań partyjnych, które są zarazem konkretni rozwiązaniami politycznymi. Dotyczy to na przykład nauki katechezy w szkole. Nauczanie katechezy (ze względu na miejsce jest to raczej lekcja religii) w szkole państwowej nie jest dobrym pomysłem. Jest to popieranie konkretnego systemu politycznego, w którym nauczanie jest obowiązkowe i realizowane przez ministerstwo edukacji. Widziałem dzisiaj D. Trumpa, który mówił, że prawo wyboru szkoły przez rodziców jest prawem człowieka. Pełna zgoda. To właściwe rozwinięcie pierwszej generacji praw człowieka. U nas na przeszkodzie stoi ministerstwo edukacji. Są co prawda szkoły prywatne i edukacja domowa, ale wszyscy płacą podatek na szkoły państwowe, więc ci, co nie posyłają dzieci do szkół państwowych, płacą podwójnie. Ministerstwo edukacji ma monopol i wykorzystuje swoją pozycję do narzucenia wszystkim jednej podstawy programowej, również szkołom prywatnym i rodzicom, którzy uczą dzieci w domu w ramach nauczania domowego. Wszyscy nie muszą czytać tych samych lektur. I dlatego katecheza w szkole państwowej nie jest dobrym rozwianiem. To poparcie dla istniejącego systemu. Szkoda, że w Polsce brakuje nam odwoływania się do wątku wolnościowego. Ten amerykański sposób rozumowania, który teraz próbuje się zniszczyć w Stanach Zjednoczonych, dla większości ludzi odpowiedzialnych za Kościół jest ciągle obcy i niezrozumiały.
B.R. – Jeszcze jedna kwestią która mnie zastanawia, jest to dlaczego Kościół w Polsce utracił swój „wojujący” (w pozytywnym, ewangelizacyjnym tego słowa znaczeniu) charakter ? Czemu księża, widząc np. aktualną socjalną politykę rządu, nie ustosunkowują się do niej, w kontekście wiary, ewangelii i nauki kościoła ? Czy może to wynikać z osobistych sympatii politycznych poszczególnych księży ? A może jest to efekt „podporządkowania” Kościoła wobec państwa, np. poprzez państwowe dotacje dla kościelnych instytucji itd. ?
– Współpraca Kościoła z lokalnymi władzami wynika z dobrej wiary, że wszyscy pracujemy dla wspólnego dobra. Podejrzewam, że większość duchowieństwa nie jest do końca świadoma tego, jak działa system podatkowy w Polsce. Kościół bardzo często działa na innych warunkach niż zwykłe przedsiębiorstwo. Do tego dochodzi przekonanie, że skoro jesteśmy w większości, to tym bardziej wszyscy pracujemy dla dobra wspólnego. Wynika to z przekonania, że „wolność do”, czyli wpływ na władzę, wygrywa w Kościele z „wolnością od”, czyli wolnością od przymusu, płacenia podatków, ingerencji władzy w życie prywatne obywateli. To między innymi dlatego w Polsce nie ma silnego konserwatywnego liberalizmu. Od razu dodaję, że chodzi o liberalizm gospodarczy. Kościół w Polsce nie promuje przedsiębiorczości. Nie rozumie jej i dlatego nie widzi niczego złego w wyciąganiu ręki po dotacje. Nie znaczy, że nie potrafi szukać funduszy. Potrafi. Robił to nawet w czasach komunistycznego reżimu. Był niezależny. Teraz, biorąc dodajcie, a mógłby spokojnie bez nich funkcjonować, popełnia błąd. Błąd tkwi jeszcze w tym, że nie widzi w tym nic złego. A każda państwowa dotacja to zło. Pieniądze pochodzą z podatków. Nie jest to dobrowolna współpraca, a przymusowe obciążenia fiskalne ludzi przedsiębiorczych. Jeszcze gorzej jest w przypadku dotacji unijnych. Krytykujemy Unię, że niszczy wartości chrześcijańskie i jednocześnie nie mamy nic przeciwko temu, by wyciągnąć rękę po unijne pieniądze na dofinansowanie remontu bocznego ołtarza. Tego ołtarza nigdy nie wyremontowalibyśmy sami, ponieważ już tam mszy św. nie odprawiamy. Bierzemy jednak pieniądze, ponieważ jest okazja. To pokazuje jeszcze kolejną wadę dotacji. O alokacji środków decyduje urzędnik, który nie jest przedsiębiorcą. Tak nie postąpiłby wolny człowiek na nieskrępowanym rynku. Pieniądze wydałby na inny cel. Na to, co jest w danej chwili potrzebne. Biorąc dotacje, Kościół popiera de facto socjalistyczne państwo, w którym nie liczy się jednostka, a prawo do własności prywatnej nie jest należycie chronione.
B.R. – Pozostając w temacie pieniędzy, chciałbym jeszcze poruszyć dość drażliwy wątek, a mianowicie ofiary za sakramenty. Czy w ogóle może istnieć coś takiego jak „cennik” sakramentów ? Mi osobiście wydaje się że nie, jednak już kilkukrotnie spotkałem się z komentarzami różnych osób, które np. organizując pogrzeb usłyszały od księdza jakąś sztywną kwotę. Czy takie praktyki są dozwolone ? Jak należy ustosunkowywać się, w momencie spotkania się z taką sytuacją ?
– Najlepszą ceną jest cena wolnorynkowa, a w Kościele to „co łaska”. Sam wiem z własnego doświadczenia, że stosując taką zasadę, nigdy nie narzekałem na brak pieniędzy. Już jako młody kapłan tego doświadczyłem po kilku dniach na pierwszej parafii. Ludzie przychodzili z intencjami. Mniej więcej wszyscy wiedzą, jaką należy dać ofiarę, ponieważ sami siebie pytają. Krąży wśród parafian informacja, ile to mnie więcej być powinno. I przychodzi ktoś, kto daje jedną piątą z tego, co wszyscy. Nic nie mówię. Do zakrystii wchodzi po chwili następna osoba. Zamawia msze św. Daje ofiarę. I wychodząc dorzuca dwa razy więcej mówiąc: „To na Kościół. Na pewno się przyda”. Taki jest Kościół. Nie warto tego zmieniać.
B.R. – Rozmawiając o pieniądzach, chciałbym też krótko poruszyć kwestię funduszu kościelnego. Najprościej rzecz uogólniając, fundusz kościelny powstał jako rekompensata dla polskiego kościoła katolickiego za uwłaszczone przez komunistów mienia i nieruchomości, wcześniej należące do Kościoła. Czy księdza zdaniem taka forma „zadośćuczynienia” jest odpowiednia ? Czy przyzwalanie przez hierarchów kościelnych na taka formę finansowania nie jest jednocześnie cichym przyzwoleniem na socjalistyczny wymiar tego funduszu?
– Fundusz kościelny to forma rekompensaty dla kościołów za przejęte przez państwo nieruchomości ziemskie. Nie wszystko, co się należy, musimy wziąć, ponieważ biorąc, możemy na tym jeszcze więcej stracić. Krytycy funduszu kościelnego twierdzą, że Kościół katolicki odzyskał już wszystkie dobra i ten fundusz traci już rację bytu. Jest on wypominany Kościołowi przy okazji każdych wyborów. W ten sposób Kościół traci, ponieważ większość nie zna szczegółów. Kościół powinien z tego dobrowolnie zrezygnować. Założyć prywatny fundusz ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych dla duchowieństwa, który mógłby być wzorem dla innych w tym kraju. Korzystając z funduszu, bez którego mógłby spokojnie funkcjonować, może na początku wymagałoby to zaciśnięcia pasa, wyszedłby ze strefy komfortu, którą zapewnia mu w tej chwili państwo, i stał się autentycznym świadkiem Chrystusa, który w materialnych sprawach zależy tylko wyłącznie od swoich wiernych. To z pewnością pomogłoby Kościołowi wyjść z kryzysu, w którym w tej chwili się znajduje. Nie powinniśmy się martwić o kapitał. Ten zawsze można odbudować, jeżeli będzie taka potrzeba.
B.R. – Kończąc nasz wywiad, chciałbym księdza poprosić o polecenie kilku niezbędnych dzieł dotyczących tego, jak odnajdywać ekonomię zgodną z nauką kościoła.
– Powinniśmy wrócić do późnych scholastyków, którzy pisali o ekonomii. Katolicka nauka społeczna nie zaczyna się od Rerum novarum św. Leona XIII. Zaczyna się od Jezusa. Polecam postać św. Bernardyna ze Sieny. W języku polskim mamy niewiele. Ale jest książka Alejandro A. Chafuena „Chrześcijanie za wolnością. Ekonomia późnoscholastyczna”. Św. Bernardyn był nie tylko świętym ascetą, ale i zarazem wielkim ekonomistą. Uporządkował scholastyczną wiedzę na temat ekonomii. Zrobił w tamtym czasie dla ekonomii to, co zrobił dla teologii św. Tomasz z Akwinu. Włoski franciszkanin twierdził na przykład, że niemożliwe jest ustalenie sprawiedliwego dochodu. Zyski lub straty zależą od wahania cen. Pisał, że jeśli legalne jest tracenie, to i wygrywanie musi być też legalne. Jest logiczny do bólu. Św. Bernardyn opisał wszystkie elementy niezbędne do wyjaśnienia wartości dóbr ekonomicznych. Rozwiązał słynny paradoks wody i diamentu na polu ekonomii. Dlaczego o nim wspominam? Ponieważ Św. Bernardyn subiektywistyczną teorię wartości skopiował od innego franciszkanina, Piotra Janowego Olivi, który żył dwa wieki wcześniej. Nie przeszkadzało mu w tym to, że ten był heretykiem. Od późnych scholastyków czerpała później szkoła austriacka ekonomii. Wiem, Ludwig von Mises, był agnostykiem, ale w niczym to nie przeszkadza. Św. Bernardyn nie bałby się po niego sięgać ;- ) Polecam więc jego „Ludzkie działanie”. Dla Misesa ekonomia jest katalaktyką, czyli nauką o wymianie. To zupełnie inne podejście do ekonomii, gdzie w jego centrum jest działający wolny i rozumny człowiek, a nie fikcyjny homo oeconomicus. Trzecią pozycją niech będzie „Etyka produkcji pieniądza”, napisana przez Jörga Guido Hülsmanna także ze szkoły austriackiej ekonomii. Dowiemy się z niej, że dla bp. Mikołaja z Oresme inflacja była grzechem. A wszystko powinniśmy rozpocząć od ”Ekonomii w jednej lekcji” Henryka Hazlitta, który nauczy nas zdroworozsądkowego podejścia do ekonomii. Życzę dobrej lektury!
13 czerwca 2020
A ja polecam przeczytać książkę „Złoto” Hugo Wasta (katolika, a nie Misesa nie katolika)… można zobaczyć z jakiej cywilizacji i myśli wyrasta Mises.