Jedziemy Uberem z lotniska do centrum Hanoi. Przed chwilą przylecieliśmy z Ho Chi Ming. – Popatrz! To jest mundur policjanta – mówi do mnie zaskoczony Anh Tuan, znajomy wietnamski imigrant, z którym wybrałem się po świętach Wielkanocnych do Wietnamu. Nasz przewoźnik okazał się policjantem, który dorabia jako kierowca Ubera. Za godzinę jazdy zapłaciliśmy 40 zł. W Ho Chi Ming i stolicy Wietnamu Uber jest wszędzie. Na reklamowych billboardach i na ulicy. Sprawdziło się marzenie Travisa Kalanicka, twórcy mobilnej aplikacji Uber. Na przyjazd taksówki, którą mogłem zamówić nie znając ani słowa po wietnamsku, czekałem góra trzy minuty.
Phan Xi Păng jest najwyższym szczytem w Wietnamie. Na nocleg zatrzymaliśmy się w górskim schronisku, prowadzonym przez rodzinę górali z plemienia Hmongów. Przed domem rośnie kilka krzewów konopi. Przy wejściowych drzwiach wiszą na ścianie fajki wodne. W Polsce pierwszy Marsz Wyzwolenia Konopi odbył się w 2003 r., na który przyszło 50 osób. W tym roku było już kilka tysięcy.
Następnego dnia była niedziela i 22 rocznica moich święceń kapłańskich. Zabrałem w podróż ze sobą „małego księdza”. To ciągle ten sam, który każdy neoprezbiter w moich czasach, otrzymywał od Pani Zosi z Pieniężna, w dniu święceń kapłańskich. Nie było kościoła, więc Mszę św. odprawiłem w plenerze z widokiem na pola ryżowe.
Cuisine vietnamienne
Wchodzimy rano do małego baru, tuż obok domu wietnamskich werbistów, w Ho Chi Ming. Zamawiamy wietnamską zupę pho z makaronem ryżowym i cieniutkimi kawałkami wołowiny. Rozglądam się wokół i czuję się jak u siebie w domu. Identyczne bary są w Wólce Kosowskiej k. Warszawy, gdzie czasami wpadam na wietnamską zupę na wołowym bulionie. – W Hanoi pho będzie inne. Różnią się smakiem. Tutaj bulion jest słodki, a w Hanoi jest tradycyjny. Taki sam jest w Wólce Kosowskiej – tłumaczy mi Anh Tuan, który przed wylotem do Wietnamu otworzył kolejną w Warszawie restaurację z wietnamską kuchnią. Tym razem na Nowy Świecie. Wietnamskie bary na stałe wpisały się w polski krajobraz. Gdyby nie wietnamscy imigranci, nie byłoby w Polsce golonki w pięciu smakach, a na stołach królowałby schabowy z kapustą i ziemniakami…
Powołania się przeniosły
Krzysztof Malejko SVD jest pierwszym polskim werbistą pracującym w Wietnamie. Przed wyjazdem sięgnąłem do jego książki, wydanej przez Verbinum pt. „Wietnamczyk u siebie i na emigracji”. W Ho Chi Ming werbiści mają cztery wspólnoty. O. Krzysztof pracuje, jako asystent prefekta, w domu, który jest zarazem akademikiem dla 14 kandydatów do zgromadzenia. W Wietnamie wszyscy kandydaci do seminarium muszą zrobić po maturze studia licencjackie z dowolnej dziedziny. – Do tej pory tylko kilka razy odprawiłem mszę św. na parafii. Tutaj misjonarze nie mogą pracować na parafiach. Mogą co najwyżej uczyć w seminarium, ale nie mogą wyjść na zewnątrz do ludzi – tłumaczy młody misjonarz z żalem w głosie. Rano, kolejnego dnia, wstaję na modlitwę w kaplicy domowej, a wraz ze mną dwudziestu dwóch kleryków. Siedzę za nimi i myślami biegnę do prowincjalnego spotkania w Pieniężnie, gdzie trzy miesiące wcześniej dyskutowaliśmy nad kryzysem powołań w polskiej prowincji. Widzę teraz, że powołania przeniosły się na półwysep Indochiński.
Krzysztof Malejko SVD wśród studentów w Ho Chi Ming w Wietnamie
Po Francuzach
24 listopada ubiegłego roku modliliśmy się w Werbistowskim Centrum Migranta Fu Shenfu w Warszawie za kościół w Wietnamie przez wstawiennictwo świętych męczenników wietnamskich. W Wietnamie uklęknąłem przed relikwiami św. Andrzeja Dung-Laca, które znajdują się w neogotyckiej katedrze pw. św. Józefa. Katedra z zewnątrz przypomina francuskie średniowieczne kościoły. Rzucam okiem na rozkład mszy św. i widzę, że niedzielna Eucharystia jest także w języku francuskim. Na mszy św. w powszedni dzień, kościół jest w połowie wypełniony. Dzisiaj we Francji nie ma tylu ludzi nawet w niedzielę. W Hanoi, w niedziele i święta, katedra pękach w szwach. – Byłem na pielgrzymce w Częstochowie i Krakowie – opowiada mi po francusku proboszcz katedry, kiedy razem ubieramy się do mszy św. w zakrystii. Rozglądam się wokoło. Wszystko jest w idealnym porządku. Widać tu rękę dobrego gospodarza – pomyślałem. W Wietnamie jest tylko 8% katolików.
Przedsiębiorczość
Jest południe. Temperatura jak na Kalahari w Afryce. Kupuję stożkowy kapelusz, aby zabezpieczyć się przed promieniami wietnamskiego słońca. Pomimo upału wszystkie sklepy są pootwierane. Wielkie kłębowisko ludzi. Wszyscy gdzieś pędzą i coś robią. Na ulicach przechodzę co rusz obok małego plastikowego stolika i krzesełek, jakie u nas można spotkać tylko w przedszkolu. To małe uliczne bary bez kasy fiskalnej, często tylko dla dwóch osób, gdzie można zjeść pho. – To początek większych firm. Trzeba od czegoś zacząć. Powstają spontanicznie – wyjaśnia mi znajomy przedsiębiorca. Zatrzymuję się na chwilę i kupuję sok wyciskany z trzciny cukrowej. Zrobiłem zdjęcie prostej maszyny i wyślę je do znajomych w Zambii. Dobry pomysł na mały biznes. Może zmieni to zwyczaj obgryzania łodyg trzciny cukrowej na ulicach Lusaki.
W Wietnamie jest okres dobrej koniunktury na naukę języka angielskiego. Pojechałem do Wietnamu odwiedzić prywatną szkołę języka angielskiego w małej miejscowości oddalonej o 200 km od Hanoi. Zabrał mnie do niej Asu, przedsiębiorczy Wietnamczyk, który nauczył się angielskiego, a teraz ma marzenie, by nauczyć go dzieci i młodzież z prowincji. Do współpracy zaprasza wolontariuszy z całego świat. Przez skypa sprawdza ich poziom angielskiego. – Najtrudniej było zrozumieć wolontariuszkę z Londynu – śmieje się Asu. W szkole była jedna wolontariuszka z Indii. Prawdopodobnie dołączą do niej wkrótce wolontariusze z Polski.
Następnego dnia rano wybrałem się na krótki spacer po miasteczku. Chciałem zrobić kilka zdjęć na stronę internetową o wolontariacie w Wietnamie. Wszedłem do sklepu spożywczego. Rzuciłem okiem na półki. – W Afryce w takiej miejscowości nie byłoby takiego sklepu. Co ja mówię, nie byłoby w ogóle takiej miejscowości, gdzieś w buszu, daleko od stolicy – pomyślałem, wspominając Afrykę. A tutaj jest nawet piwo Chimay produkowane przez belgijskich mnichów. Biorę do ręki butelkę i upewniam się. Wszystko się zgadza. Sprawdziłem w Internecie cenę. Tutaj jest o pięć złotych tańsze niż w Polsce. – Niemożliwe! Ale czy nie jest to czasami piwo produkowane przez „chińskich trapistów”? – zapytałem sam siebie po cichu i zaśmiałem się głośno.
Ludzie zawsze migrowali
Dlaczego 50 tys. wietnamskich imigrantów przyjechało do Polski? Wiem dzisiaj więcej, ale dalej nie znam odpowiedzi. Nikt nie ma prawa decydować za innego człowieka, co czyni go szczęśliwym. Ludzie zawsze migrowali, migrują i będą migrować. Wietnam należy dzisiaj do najszybciej rosnących gospodarek południowo-wschodniej Azji, ale szczęścia ludzi nie mierzy się poziomem i wzrostem PKB.
Seminarium SVD w Ho Shi Ming w Wietnamie
Komunikaty SVD, Nr 3 czerwiec 2017, s. 14-16.