Ojciec Święty Franciszek w swojej adhortacji apostolskiej Evangelii gaudium w kontekście nowej ewangelizacji przypomina, że każdy katolik jest misjonarzem (EG 120). To nie wyklucza jednak, a nawet wymaga, by byli w Kościele misjonarze ad gentes „na całe życie” (Redemptoris missio 32), mający specyficzne powołanie realizowane na drodze rad ewangelicznych.
– Czy jesteś gotowy opuścić twój ojczysty kraj i wyjechać tam, gdzie pośle ciebie Kościół? – to pierwsze pytanie, jakie usłyszałem, kiedy składałem papiery do misyjnego seminarium w Pieniężnie.
– Tak, jestem gotowy – odpowiedziałem bez wahania. Uczyniłem to z poczuciem głębokiej ulgi. Nigdy wcześniej w życiu nie miałem takiego łatwego pytania na egzaminie.
Liberia 2005, Msza Święta w obozie dla uchodźców
Wszystko zaczęło się właściwie kilka miesięcy wcześniej. Była jesień 1983 r. Jechałem na wykłady do Krakowa. Stałem w zatłoczonym przejściu niebiesko-żółtej osobówki kursującej na trasie Tarnów-Kraków. Lewą ręką przytrzymywałem się uchwytu, a w prawej trzymałem kartkę z notatkami z chemii. Byłem zmęczony, zarwałem poprzednią noc, przygotowując się do zajęć. Zamknąłem na chwilę oczy, zapomniałem o czekającym mnie kolokwium i po raz pierwszy w życiu pomyślałem, aby wyjechać na misję.
– Cieszę się, że przyszedłeś – przywitał mnie ksiądz w średnim wieku na furcie jednego z krakowskich klasztorów. – Świetnie, że studiujesz. Po święceniach będziesz mógł dokończyć twoją chemię.
– A co z wyjazdem na misje? – zapytałem nerwowo.
– Zobaczymy później. Nie martw się. Przełożeni będą cię obserwować i podejmą decyzję – dodał pewny siebie.
Po niedokończonej rozmowie wybiegłem pośpiesznie na ulicę. „Dlaczego ktoś, kto zna mnie zaledwie od kilku minut, próbuje mi układać życie?” – pytałem siebie w myślach, włócząc się bez celu po zaśnieżonych uliczkach Krakowa. W kiosku ruchu przy krakowskich Plantach natrafiłem na lutowe wydanie „Hejnału Mariackiego” (1984 r.) z dużym zdjęciem bł. Józefa Freinademetza na okładce, pierwszego misjonarza ze Zgromadzenia Słowa Bożego. Dzisiaj już świętego.
– Przed złożeniem ślubów wieczystych każdy musi u nas napisać petitio missionis – werbistowski kleryk próbował mnie wtajemniczyć w arkana swojego zgromadzenia, oprowadzając po ogromnym klasztorze z czerwonej cegły w Pieniężnie na malowniczej Warmii.
Zambia 2015, modlitwa nad katechumenami
– A co to znaczy? – zapytałem nieśmiało.
– To taka prośba. Wymieniamy w niej trzy kraje misyjne, w których pracują na świecie werbiści. Jeden z nich zostanie wybrany dla ciebie przez przełożonego generalnego w Rzymie jako miejsce pracy misyjnej na całe życie. Polski nie musisz wpisywać… – w tym momencie poczułem ulgę. Znalazłem. 500 km od Krakowa. W południe przez krakowski Rynek przewijały się zawsze setki zakonników w różnorodnych habitach, którzy wracali po wykładach do swoich religijnych wspólnot. Patrząc na nich, miałem wrażenie, że są tu obecne wszystkie możliwe zakony w Polsce. Nie wiedziałem, że nie było jednego – Werbistów.
W domowym archiwum posiadam do dzisiaj tamten numer „Hejnału Mariackiego” z pożółkłymi już kartkami. Kiedy przyjeżdżam na wakacje do domu, wygrzebuję go z mojej szuflady i kolejny raz zaglądam do artykułu o werbistach pt. „Aby słowo było głoszone wszystkim ludziom…”.
—–
Echo z Afryki, 6/2015 – „Powołanie misyjne na całe życie”