Samuel Gregg w artykule John Henry Newman’s long war on liberalism przypomina słynną mowę, jaką kard. J.H. Newman (+1890) napisał w podziękowaniu za przyjęcie go do grona kardynalskiego, znaną dziś jako „Biglietto Speech”. Zgadzam się z S. Greggiem, że na wielu teologicznych uniwersytetach angielski teolog za swoje poglądy byłby uznany dzisiaj za persona non grata.
Rozważając uwagi Newmana, trudno nie zauważyć – pisze trafnie S. Gregg – jak świat chrześcijański na Zachodzie poszedł daleko w kierunkach, przed którymi angielski kardynał nas ostrzegał. Pod sztandarem „liberalizmu w religii” Newman wymienił kilka propozycji. Obejmowały one (1) przekonanie, że „religia nie zawiera żadnej pozytywnej prawdy”, (2) że „jedno wyznanie jest tak samo dobre jak każde inne, (3) „wszystkie [religie] należy tolerować, wszystkie bowiem są jedynie kwestią opinii”, (4), że „religia objawiona nie jest prawdą, lecz kwestią uczuć i smaku; nie jest obiektywnym faktem – cudem”, (5) „a każdemu człowiekowi przysługuje prawo nakazać religii nauczać tego, co jemu akurat odpowiada”.
Liberalizm w religii nie ma nic wspólnego z liberalizmem gospodarczym. S. Gregg jest członkiem wolnorynkowego Instytutu im. Lorda Actona, którego misją są badania nad religią i wolnością. W sposób szczególny instytut założony przez ks. Roberta Sirico zajmuje się analizą gospodarki rynkowej i działania na rzecz wolnego rynku budowanego na fundamencie wolności i moralności.
Według Ludwiga von Misesa (+1973) motywem ludzkiego działania jest zawsze usunięcie odczuwanego dyskomfortu, które polega na zastąpieniu mniej zadowalającego stanu rzeczy bardziej zadowalającym. Tak działa wolny człowiek. Dobiera środki ze względu na cel, ale wolny rynek to nie religia, a tylko prawa, które opisują działanie człowieka w sferze ekonomicznej i większość z nich ma wymiar uniwersalny, ponieważ opisuje tego samego człowieka.
Święty Jan Paweł II, jeszcze jako wykładowca filozofii na KUL-u nauczał, że szczytem ludzkiej wolności jest pozytywne odniesienie się do Prawdy, a nie do mojego „ja”, gdyż wtedy człowiek sam staje się celem i zamyka we własnym świecie. Nie różni się w tym od austriackiego ekonomisty i filozofa. „Misesowskie pojęcie wolności negatywnej nie ogranicza [jednak] działającego człowieka do transcendencji kreatywnej i pozostawia mu wolną przestrzeń do rozwinięcia transcendencji receptywnej, nie zamykając go w immanencji działającego podmiotu. Z jednej strony niebezpieczeństwo polega na tym, że odrzucenie tej wolności do receptywnego rozpoznania własnej godności może doprowadzić działającego człowieka do traktowania siebie jako środka do realizacji siebie jako swojego autoprojektu i rozminięcia się z prawdą. Z drugiej zaś – pojęcie wolności negatywnej jest gwarantem, że druga osoba nie stanie się nigdy ofiarą czyjegoś autoprojektu. Warto tu podkreślić, że jest możliwa utrata negatywnej wolności bez utraty ontologicznej wolności lub pozytywnej wolności” (Dwaj ludzie z Galicji, s. 161).
To tak na marginesie z myślą o tych liberałach i libertarianach (ostatnio zauważyłem w internecie wiele takich komentarzy), którzy uważają, że człowiek o poglądach wolnorynkowych musi być najlepiej agnostykiem, gdyż jest ciągle wolny, a szukając szczęścia, to odkrycie ma dopiero przed sobą. Domyślam się, że w wielu wypadkach czyni tak dlatego, gdyż podświadomie stawia to go w pozycji wyższości do innych. Widzę, że wielu libertarian i liberałów uznałoby dzisiaj Misesa za persona non grata na swoich blogach i Facebooku, gdyby przeczytało jego opus magunm.