Rozmowa z misjonarzami o. Andrzejem Dzidą SVD i o. Wojciechem Pawłowskim SVD, którzy razem dwoma innym werbistami z Indii i Indonezji pracują wśród uchodźców z Sudanu Południowego w Ugandzie. W obozie Bidi-Bidi, który liczy 300 tys. uchodźców, pracuje tylko czterech księży.
Jacek Gniadek SVD: Pracujecie w Bidi-Bidi, największym obozie dla uchodźców na świecie. Szacuje się, że jest w nim ok. 300 tys. uchodźców.
Andrzej Dzida SVD (AD): – Zgadza się. Tyle jest uchodźców w obozie. Ale w całej Ugandzie szacuje się ich obecność na około 1,5 mln. My nie możemy mieszkać na terenie obozu. Jesteśmy w pobliżu, ok. 23 km od granicy obozu i 50 km od naszej najdalszej stacji bocznej na jego terenie. Jest szansa, że w najbliższym czasie uda się nam otworzyć parafię i będzie ona na terenie obozu. Byłaby wydzielona z obecnej parafii. Miałaby siedem kaplic, w której są Ugandyjczycy, a reszta to byłyby nasze boczne stacje z uchodźcami. Obsługujemy całe Bidi-Bidi. Jest tu tylko czterech księży.
Od kiedy jesteście w Ugandzie?
(AD) Jako werbiści zaczęliśmy pod koniec 2016 r. My dojechaliśmy później, na początku 2018. Razem z Wojtkiem pojechaliśmy wcześniej na kurs języka arabskiego i islamistyki do Egiptu. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, czy będziemy w Ugandzie. Ludzie uciekali z terenów naszej parafii w Sudanie Płd. W tym czasie nuncjuszem w Ugandzie był bp Mike Blume SVD, werbista, który zaprosił z wizytą naszego przełożonego prowincjalnego z Sudanu Południowego, o. Francisa Naduviledathu SVD. Pojechał tam razem z ojcem Generałem. Wspólnie podjęli decyzję, by kontynuować pracę z naszymi ludźmi z Sudanu Południowego w Ugandzie. Na przełomie 2016/2017 o. Francis przyjechał do Lodonga, do niego dołączył br. Vinsentius, a potem o. Romy z Indonezji. Byliśmy w piątkę. W międzyczasie brat z Indonezji pojechał na odnowę duchową. Jest nas w tej chwili czterech księży.
Słyszałem, że są z Wami także siostry?
(AD) Tak. Jest siedem sióstr Służebnic Ducha Świętego (SSpS). Przyjechały tu już w roku 2017. Jeżdżą do obozu i współpracują z nami. Werbiści, którzy pracują w Ugandzie, to ta sama ekipa, która była w Sudanie Południowym. Jeżeli chodzi o siostry, to dwie z nich były już w Sudanie. S. Beni, która jest przełożoną, oraz s. Trie. Siostry są z sześciu różnych krajów. Dwie z Indonezji i po jednej z Polski, Chin, Indii, Nigerii i Filipin.
Ojcowie werbiści: Francis z Indii, Andrzej Dzida, Wojciech Pawłowski i Romy z Indonezji razem z siostrami SSpS (fot. archiwum Andrzeja Dzidy SVD)
Jaki jest procentowy udział katolików wśród uchodźców? W Sudanie Południowym jest ich około 30%.
(AD) Zgadza się, ale nie wszyscy praktykują. Ile jest w rzeczywistości, tego nikt tutaj nie wie.
Co uchodźcy robią w obozach? Z czego się utrzymują?
(AD) Przede wszystkim cieszą się, że nikt do nich nie strzela. Większość to są dzieci i młodzież. Chodzą więc do szkoły.
A kto płaci im za szkoły?
(AD) Szkoły są organizowane przez organizacje pozarządowe, ale są również szkoły publiczne finansowane przez rząd ugandyjski. Obóz jest podzielony na pięć stref. W każdej jest tylko jedna szkoła średnia. Szkoły są przepełnione. W jednej klasie może być nawet do 300 dzieci. Ci, którzy się spóźnią, mogą już nie zmieścić się do klasy. Część próbuje dostać się do szkoły poza obozem, ale potrzebne są na to pieniądze, ponieważ to są szkoły prywatne.
A szkoły podstawowe?
(AD) Są państwowe. Uczą w nich także nauczyciele z Sudanu Południowego. W większości są to szkoły tylko dla dzieci uchodźców. Szkół mieszanych raczej nie ma, ponieważ jest tu dużo uchodźców.
Widzę, że współpraca uchodźców z rządem ugandyjskim dobrze się układa.
(AD) Tak, rząd pomaga, ale ma w tym również swoje korzyści, ponieważ budynki i cała infrastruktura, zbudowana przez organizacje pozarządowe, zostanie w Ugandzie po powrocie uchodźców do Sudanu Południowego. Obóz w Bidi-Bidi znajduje się na niezagospodarowanych terenach. Był tu problem z wodą. Teraz zbudowano wiele studni głębinowych. Tylko do kilku miejsc dojeżdżają cysterny i dowożą wodę.
Te studnie, podobnie jak szkoły, też zostały zbudowane przez organizacje pozarządowe?
(AD) Tak. Część uchodźców ma okazję pracować. Jest zatrudniona przez organizacje pozarządowe, które realizują różne projekty pomocowe dla uchodźców. A reszta nie może wiele sama zrobić, ponieważ na jedną rodzinę wydzielony jest teren 30×30 m. Są tam postawione dwie lub trzy chaty i nie ma za bardzo miejsca na uprawę. Zarejestrowani w obozie uchodźcy otrzymują co miesiąc przydział żywności. Zajmuje się tym agencja ONZ.
Ojcowie Andrzej Dzida SVD (z lewej) i Wojciech Pawłowski SVD z siostrami SSpS i dziećmi z obozu Bidi-Bidi (fot. archiwum Andrzeja Dzidy SVD)
Jaka jest nadzieja na powrót do domu do Sudanu Południowego ? Co mówi się o tym w obozie?
(AD) Czy to będzie jeszcze rok czy dziesięć lat, to trudno w tej chwili powiedzieć.Zależy od sytuacji politycznej w Sudanie Południowym, która nie jest rozwiązana. Od 2013 r. mówi się o pokoju, ale za każdy razem sytuacja się pogarsza. Wtedy doszło do starć między byłym już wiceprezydentem Riek Macharem i prezydentem Salve Kiir Mayarditem. Pierwszy pochodzi z ludu Nuerów, a drugi z Dinków. Największa grupa etniczna, Dinkowie, kierują się rzymską zasadą „dziel i rządź”. Chcą obsadzić jak najwięcej stanowisk administracyjnych.
Na początku było w Sudanie Południowym dziesięć stanów, później powstało 21, a teraz są już 32 stany, a te dzielą się jeszcze na mniejsze jednostki administracyjne. Powstaje coraz więcej stanowisk dla swoich ludzi, nie prowadzi to do lepszej organizacji pracy, a wręcz do dezorganizacji. Władza jest skorumpowana. Nie ma pieniędzy na podstawowe rzeczy, jak szkoły, służba zdrowia i drogi. Brakuje bezpieczeństwa na drogach. Te stan jest utrzymywany sztucznie, by odstraszyć ludzi. W związku z tym biznes nie rozwija się na prowincji. Wszystko koncentruje się tylko w stolicy kraju w Dżubie, ponieważ tam wszyscy mogą dolecieć samolotem. Jest to także bezpieczne miejsce dla polityków. Miasto jest w miarę kontrolowane przez wojsko i policję, ale bezpiecznie jest do godz. 7 wieczorem. Później dochodzi do napadów i grabieży.
A jaka jest sytuacja w miejscu, gdzie werbiście mieli swoją parafię?
(AD) W Yei, gdzie jest biskup i katedra, są dużo większe problemy. Większość ludzi uciekła. Ci, którzy pozostali, nie czują się bezpiecznie. Co jakiś czas wybuchają niepokoje społeczne i giną ludzie. Na drogach palone są samochody, by zniechęcić ludzi do przemieszczania się.
Czy po tym, jak musieliście uciec z Waszej parafii trzy lata temu, miałeś okazję, by tam na chwilę powrócić?
(AD) Byłem tam w ubiegłym tygodniu, podczas mojej wizyty w Sudanie Południowym, gdzie pojechałem na spotkanie przełożonych zgromadzeń zakonnych w Dżubie. Pojechałem do Lainya, ale nie było to zalecane. Na drodze między Yei i Lainya spotkałem tylko jedną ciężarówkę i jeden samochód osobowy. Po drodze było osiem punktów kontrolnych. Droga jest już węższa. Po bokach zarośnięta buszem. Trudna do przejazdu. Nikt o nią nie dba. Po suszy ziemia była popękana. Z soboty na niedzielę spadł deszcz. Zrobiło się bardzo ślisko. Trudno było podjechać pod górkę. Warunki drogowe są trudne.
W Lainya nie ma dużo ludzi. Odprawiłem niedzielną Mszę Św., na którą przyszło około 20 osób. Drugą odprawiłem 10 km dalej w Longwilli, na którą przyszło około 40 osób. W normalnych warunkach w Lainya przychodziło od 300 do 500 osób, a w Longwilli 150 wiernych.
Sudan Południowy ma swój rząd w Dżubie. W 2011 r. powstało na mapie Afryki nowe państwo. Od tego czasu niewiele jednak się zmieniło. Są walki, giną ludzie. W kraju jest niebezpiecznie, ludzie uciekają. Jest wewnętrzny konflikt. Co jest jego przyczyną?
(AD) Na początku był konflikt między dwoma największymi grupami etnicznymi w Sudanie Południowym, czyli między ludem Dinków i Nuerów. Prezydent kraju jest z Dinków, a wiceprezydent z Nuerów. W Sudanie Południowym jest 100 grup etnicznych. W rzeczywistości liczy się 13, no może 15. Na południu są tzw. stany równikowe: wschodni, środkowy i zachodni. To już nie jest aktualne. Podzieli to dalej. Tereny te zamieszkuje lud Bari. Porozumienie pokojowe zostało podpisane między dwoma największymi grupami. Nie włączano do rozmów Bari. To dlatego na południu Sudanu dochodzi cały czas do zamieszek. Niektórzy twierdzą, że jest tak dlatego, ponieważ rząd chce kontrolować południe kraju i celowo zniechęca ludzi do pozostania tam. Dlatego na drogach prowadzących do Yei dochodzi co jakiś czas do incydentów. Są zabici i spalone samochody. Do tej pory odbywały się rozmowy pokojowe w różnych miejscach: w Chartumie, Addis Abbebie i w Dar es Salaam. Teraz kolejne planowane jest w Addis Abbebie. Lud Bari ma koncepcję państwa federalnego złożonego z trzech okręgów, które uwzględniałby interesy trzech największych grup etnicznych. To będzie jednak trudne do zrealizowania, ponieważ 50% ludności stanowią Dinkowie i oni twierdzą, że to oni są prawdziwymi mieszkańcami Sudanu Południowego.
Dlaczego doszło do tego konfliktu? Nie rozmawiano o tym wcześniej?
(AD) Podłożem są nierozwiązane problemy z przeszłości. Od lat 50-tych ubiegłego wieku, kiedy powstało państwo Sudan z kondominium brytyjsko-tureckiego i obejmowało dzisiejszy Egipt, Sudan i Sudan Południowy, nie były uwzględniane interesy ludów z południa Sudanu. Nie było też odpowiedniej reprezentacji w parlamencie kolonialnym. Południe nie posiadało autonomii. Nie było to wtedy ważne. W tamtych czasach wszyscy jednoczyli się przeciwko arabizacji i islamizacji. W latach 90-tych powstawały też konflikty między ludami zamieszkującymi Sudan. Jedne były koczownicze, a drugie pasterskie. Ludy koczownicze wchodziły na pola uprawne ludów pasterskich. Powstawały z tego powodu ciągłe konflikty.
Druga przyczyna konfliktów ma swoje podłoże w sudańskiej tradycji. Tutaj za żonę płaciło się krowami. Jeśli ktoś nie miał krowy, to mógł ją ukraść komuś z innej grupy etnicznej, co nie było jednak uważane za kradzież, a raczej za okazanie sprytu. Taka osoba była uważany za bohatera. Za te krowy mógł kupić oficjalnie żonę. Ale po tym następował rewanż. Narastał konflikt. Też był zwyczaj brania kobiet i dzieci jako okup, by przy wymianie otrzymać krowy. To przyczyniało się do narastania konfliktów między Dinkami i Nuerami. Na początku te konflikty były przyhamowane. Ale po referendum i odzyskaniu niepodległości nie było już wspólnego wroga w postaci Arabów i islamizacji. Wtedy konflikt między dwoma największymi ludami nasilił się. Od samego początku Dinkowie mieli strategie przejmowania nowych terenów. Na północy, w okolicach miasta Malakal, przejęli tereny po lewej stronie Nilu. Ziemię po drugiej stronie zostawili dla innych grup etnicznych.
Nie ma już zagrożenia islamizacją. Sudan Południowy zamieszkują w większości chrześcijanie. Jaką rolę w tym konflikcie odgrywa aspekt religijny?
(AD) Żadnego. To jest walka o ziemię. Religia schodzi tu na drugi plan. Na pierwszym miejscu liczy się przynależność do danej grupy etnicznej. W jednej rodzinie mogą być katolicy, anglikanie i inni protestanci, ale to nie ma wpływu na istotę konfliktu. Linia podziału jest taka, jaka była w czasie konfliktu w Rwandzie. Nie przebiega pomiędzy katolikami i protestantami, a między etnicznymi grupami.
W Ugandzie są uchodźcy z Sudanu Południowego. Z której grupy etnicznej jest najwięcej uchodźców w obozie Bidi-Bidi?
(AD) Najbardziej ucierpiał lud Badi, który zamieszkuje tereny przygraniczne z Ugandą. Na pewno najwięcej ich uciekło procentowo do Ugandy. Kto najbardziej? Myślę, że Szyllukowie, którzy są na terenie Malakal. Znajduje się tam obóz dla uchodźców pod opieką UNHCR w Malakal. Mało o tym się mówi, ponieważ nie jest to duża grupa.
Ugandyjczycy są w większości chrześcijanami. W jaki sposób przyjmują uchodźców?
(AD) Bardzo chętnie. Jesteśmy w miejscu, gdzie graniczą ze sobą trzy państwa: Sudan Południowy, Uganda, Kongo. Było tu wiele konfliktów. Pod koniec lat 70-tych ubiegłego wieku, za czasów rządu prezydenta Idi Amina, tysiące uchodźców z Ugandy schroniło się na południu Sudanu. Część ludzi po stronie ugandyjskiej mówi w języku bari. Jest to ten sam lud, który znajduje się na terenie dwóch państw.
Kolejnym bodźcem, który sprawia, że Ugandyjczycy przyjmują uchodźców, to cała gama organizacji pozarządowych, które wspomagają uchodźców. Drogi, studnie, szkoły, szpitale są budowane przez organizacje pozarządowe. Uchodźcy wyjadą, a ta infrastruktura pozostanie w Ugandzie. W różnych szkoleniach zawodowych dla uchodźców, np. kursach szycia, zatrudnieni są instruktorzy z Ugandy. Ugandyjscy instruktorzy są zatrudnieni także w programach terapeutycznych dla uchodźców, którzy doświadczyli wojennej traumy. Północne tereny w Ugandzie nie były nigdy rozwinięte. Teraz wzbogaciły się w podstawową infrastrukturę. To pozwala Ugandyjczykom myśleć pozytywnie o uchodźcach. Korzystają także przy dystrybucji żywności, skupując ją od Sudańczyków Południowych po niższej cenie, a uchodźcy zdobywają w ten sposób gotówkę.
Czyli wszystko układa się dobrze i nie dochodzi do sporów z lokalną ludnością?
(AD) Raczej tak, choć są dwa problemy. Pierwszy dotyczy drewna na rozpałkę ogniska. Po prostu nie starcza chrustu dla 300 tys. ludzi w obozie. Ludność lokalna chroni lasy przed ich wykarczowaniem przez uchodźców. A drugi problemem jest ziemia pod uprawę. Uchodźcy chcieliby coś sami uprawiać, ale Ugandyjczycy na to nie pozwalają. Wydzierżawiają ją tylko czasowo organizacjom pozarządowym, które organizują farmy dla uchodźców.
Większość ludzi z Waszej diecezji uciekła do Ugandy. Jak wygląda sytuacja w Yei teraz? Czy biskup został na miejscu?
(AD) Południowi Sudańczycy z tych terenów wielokrotnie uciekali do Ugandy. Niektórzy są tu po raz trzeci lub czwarty. Tym razem bp Erkolano Lodu Tombe zdecydował, że zostanie ze swoimi ludźmi w Yei, gdzie pozostało około 30-40% mieszkańców tego miasta. Pozostałe tereny diecezji są wyludnione.
Prócz nas w diecezji pracowali także salezjanie w Morobo, kombonianie w Kajo-Keji i Misjonarze Maryi Niepokalanej z Indii (Missionaries of Mary Immaculate). Wszyscy wyjechali. Nie dlatego, że było niebezpiecznie, a dlatego, że nie było wiernych. Biskup został przy katedrze w Yei razem ze swoim wikariuszem i grupą trzech księży diecezjalnych. Nie mają teraz wiele do roboty, ponieważ większość wiernych uciekła do Ugandy. Odprawiają Msze tylko w mieście, gdyż od roku istnieje zalecenie, by nie opuszczać Yei. W innych parafiach były tylko Msze Św. na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Był też ktoś na Boże Narodzenie w naszej parafii w Lainya.
Ja byłem tam niedawno pod koniec lipca. Pojechałem też do Lutaya, niecałe 10 km od Yei, gdzie jest grób s. Veroniki Rackovej SSpS, która został postrzelona przez żołnierzy w maju 2016 r. Odprawiałam tam teraz Mszę Św., ale musiałem mieć specjalne pozwolenie, ponieważ dwa dni wcześniej było tam słychać strzały. Byłem razem z dwoma innymi południowosudańskimi księżmi diecezjalnymi.
Wojtku, jak wygląda Twoja codzienna praca jako misjonarza w obozie dla uchodźców?
Wojciech Pawłowski SVD (WP): – Moim głównym zadaniem jest praca z młodzieżą. Przede wszystkim katecheza. Ale zorganizowaliśmy także turniej piłkarski. Była to okazja do wspólnego spotkania się. Nasze kaplice są rozrzucone po całym obozie i na co dzień nie mamy takiej okazji. Często zdarza się, że również rodziny są rozdzielone. Nie wszyscy przekroczyli granice razem i dotarli w tym samym czasie do obozu. Wynika to z systemu rejestracji w obozie. Mieliśmy także festiwal muzyczny. Oni uwielbiają śpiewać.
Potrzebne są nam tego typu aktywności. W obozie nie ma pracy. Młodzi ludzie chodzą do szkoły, ale są one przepełnione. Nie wszyscy trafiają do szkoły i zaczynają się problemy. Zaczynają brać narkotyki. Staram się więc zorganizować im czas, mając na względzie tymczasowe i ciężki warunki egzystencjalne.
Ojcowie Andrzej Dzida SVD i Wojciech Pawłowski SVD (z prawej) z nowożeńcami w Bidi-Bidi (fot. archiwum Andrzeja Dzidy SVD)
Andrzej wspominał, że szkoły są przepełnione. Sam o tym mówisz. Czy nie macie jakiegoś pomysłu, by otworzyć dla nich szkołę?
(WP) Edukacja na terenie obozu jest w rękach UHNCR i organizacji pozarządowych. Nie chcemy w to wchodzić. Pomagamy indywidualnie. Zajmuje się tym głównie nasz przełożony. Pomaga niektórym, którzy zostali osieroceni.
Czy robicie coś wspólnie z organizacjami pozarządowymi?
(WP) My raczej nie mamy z nimi wiele kontaktów. Jesteśmy zajęci po uszy pracą duszpasterską. Ta współpraca istnieje, ale między nimi i naszymi siostrami, ponieważ one zajmują się pracą socjalną.
Ojcowie Andrzej Dzida SVD i Wojciech Pawłowski SVD (z prawej) z nowożeńcami w Bidi-Bidi (fot. archiwum Andrzeja Dzidy SVD)
Ile jest katolików, którzy są pod Waszą opieką?
(WP) W obozie jest 300 tys. ludzi. Mamy 30 kaplic. Wszystkich katolików będzie około 40 tys., ale to chyba ciągle zawyżona liczba. Choć myślę, że nasza parafia jest największa na świecie. Wystarczy popatrzyć na księgę chrztów. Jesteśmy tu niecałe dwa lata, a było już 3 tys. chrztów, 800 dzieci przyjęło pierwszą komunię, 500 osób sakrament bierzmowania i 15 ślubów. Kiedy patrzę z perspektywy Sudanu Południowego, to widzę ogromną różnicę. To ważne, ponieważ wiara daje im nadzieję na przyszłość. Życie sakramentalne kwitnie. To dodaje nam skrzydeł do pracy.
3 tys. chrztów! To brzmi jak jedna nowa parafia.
(AD)Tak to wygląda. Sudan Południowy jest młodym społeczeństwem. 80% ludności to dzieci i młodzież poniżej 18 roku życia. Dlatego w naszej pracy duszpasterskiej pracujemy głównie z dziećmi i młodzieżą. Mamy w naszych wspólnotach grupy Papieskiego Dzieła Misyjnego Dzieci (PDMD). Do tej organizacji należy ponad tysiąc dzieci. Prócz tego mamy liczne chóry i grupy formacyjne. Mamy na terenie parafii Akcję Katolicką oraz Stowarzyszenie Katolickie Kobiet. W tym tygodniu, podczas wakacji, będzie tydzień warsztatów dla animatorów PDMD. W tamtym roku w czasie wakacji były warsztaty katechetyczne dla kandydatów do bierzmowania. Ludzie chcą więcej i więcej, ale brakuje nam czasu.
Dziękuję za rozmowę. Wielu łask Bożych w dalszej pracy misyjnej na peryferiach tego świata.
—————
Wywiad pochodzi ze strony Werbistowskiego Centrum Migranta Fu Shenfu