Jacek Gniadek SVD, Kapitał podstawowy, w: Anna Kot, Mirosław Piątkowski SVD (red.), Znaleźliśmy Mesjasza. Chodź i zobacz… Magdalena, s. 89-99.
W encyklice o stałej aktualności posłania misyjnego Redemptoris Missio św. Jan Paweł II pisze, że cały Kościół jest misyjny, a misjonarzami powinni być wszyscy katolicy. To nie wyklucza jednak, a nawet wymaga — jak podkreślał papież — istnienia w Kościele misjonarzy ad gentes „na całe życie”, mających specyficzne powołanie (RM 32).
Jest wtorek, 29 lipca 2014 roku. Dzień wspomnienia św. Marty. Jeżdżę samochodem po Lusace, ponieważ mam do załatwienia w mieście kilka spraw — odwiedzić chorego parafianina w uniwersyteckim szpitalu, wydrukować trzy duże zdjęcia świętych, kupić elektrody do pospawania połamanych ławek w kościele. Na koniec krótka wizyta u lekarza. Równocześnie w głowie układam szkic wykładów do nowego projektu, który w alternatywny sposób ma przybliżyć katolicką naukę społeczną w oparciu o austriacką szkołę ekonomii. Na siedzeniu obok leży nieodzowny czytnik e-booków. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem w rękach brewiarz w wersji książkowej.
Dlaczego to wszystko robię? To już trzydzieści jeden lat od momentu mojego powołania. Właściwie od momentu, kiedy je odkryłem. To szmat czasu. Moim powołaniem nie było jednak kapłaństwo. Nie było nim też ani życie zakonne, ani wyjazd na misje. Wtedy, trzydzieści jeden lat temu, zrozumiałem, że moim powołaniem jest życie wieczne. Wszystko inne pojawiło się trochę później.
Życie wieczne
Odnalazłem cel życia. Ale jak go osiągnąć? Od samego początku uwierzyłem, że jest to możliwe, a Bóg wyposażył mnie w odpowiednie narzędzia. Wstąpiłem do zgromadzania misyjnego, wkroczyłem na drogę rad ewangelicznych i przyjąłem sakrament kapłaństwa. Nigdy nie miałem wątpliwości, że jest to moja droga wskazana przez Boga, ale równocześnie moja z wyboru, wolnego wyboru. To tajemnica Bożego działania. Dlaczego na całe życie? Ponieważ cel jest na końcu tej drogi.
W mojej głowie pojawiała się ciągle myśl, by zrobić coś więcej. Nie byłem zadowolony. Człowiek zadowolony ze swojego położenia uspokaja się, osiąga satysfakcję, jest szczęśliwy i nie ma motywacji do działania. Ja nie byłem. Miałem pragnienie, by zastąpić mniej zadowalający stan rzeczy bardziej zadowalającym.
Dwa lata po nowicjacie zakochałem się w malowniczym opactwie trapistów Notre-Dame d’Orval w belgijskiej Prowincji Luksemburg. Książka amerykańskiego trapisty Tomasza Mertona „Nikt nie jest samotną wyspą” stała na półce w mojej nowicjackiej celi. Potem nie była to już tylko książka. Podczas rekolekcji w Orvalu klęczałem obok mnichów w białych wełnianych habitach i czarnych kapturach na głowach. Jeszcze dzisiaj powracam czasami do tego obrazu i w wyobraźni widzę siebie jako misjonarza, który wyczerpany po przygodach poszukiwania Boga w Afryce zostaje cysterskim mnichem o obostrzonej regule św. Benedykta z Nursji. A wszystko po to, by zatopić się ponownie w tej ciszy, która jest odpowiedzią na wszystkie pytania.
Narzędzie w rękach Boga
Bóg wybrał św. Pawła jako narzędzie do głoszenia poganom Dobrej Nowiny (por. Dz 9, 15–16). Podobnie jak Apostoł Narodów, zostałem narzędziem w rękach Boga. Stwórca cały czas powołuje i konsekwentnie realizuje swój plan zbawienia wszystkich ludzi. W tym samym czasie ja również realizuję swój cel. Moje powołanie to życie wieczne, a powołanie misyjne stało się dla mnie narzędziem do jego osiągnięcia. Czyż tak nie działa dobry przedsiębiorca? Dobiera dostępne środki, które — zgodnie z jego wiedzą — są najwłaściwsze do osiągnięcia jego celu. Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii! (1 Kor 9, 16) — napisałem na obrazku prymicyjnym. Boży cel i mój stały się od tego momentu tożsame. Czy nie o to dokładnie chodzi w historii zabawienia?
Przygotowując się do sakramentu bierzmowania, wybrałem imię św. Pawła, Apostoła Narodów. Dlaczego? Nie wiem. Przypadek? Podobno przypadków nie ma. Wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem.
Różne cele
Wcześniej wyznaczałem sobie inne cele. Nie byłem św. Dominikiem Savio. W szkole średniej nie myślałem w kategoriach życia wiecznego. Czas liczył się od jednych wakacji do drugich. Zacząłem wtedy wydawać własne pieniądze. Dawało mi to ogromne zadowolenie. To był świetny pomysł moich rodziców. Każdego roku przez miesiąc wakacji pracowałem u wujka w prywatnym zakładzie stolarskim. Zarobione przeze mnie pieniądze pozwalały mi spędzić następny wakacyjny miesiąc, najczęściej na górskich szlakach w towarzystwie szkolnych kolegów.
W górach czuliśmy się wolni. Wprawdzie słupki graniczne wyznaczały nieprzekraczalny koniec górskiego szlaku, ale mieliśmy satysfakcję, że doszliśmy do granic tego, co było w czasach PRL-u możliwe. W niedziele zawsze schodziliśmy do kościoła na mszę św. Dlaczego? Nikt z nas nawet nie pomyślał, że można byłoby zrobić inaczej.
Moi szkolni koledzy i koleżanki z I Liceum Ogólnokształcącego w Tarnowie wyznaczali sobie konkretne cele. Ktoś chciał zostać lekarzem, ktoś inny inżynierem, nauczycielką, tłumaczką… Dwóch moich kolegów ze szkolnej ławy wstąpiło do seminarium diecezjalnego, którego siedziba znajdowała się tuż obok naszego liceum. Wszyscy oni byli konsekwentni w swoich wyborach. Podziwiałem ich i chciałem tak samo, ale nie potrafiłem. Ciągle szukałem.
„Dlaczego chodzicie do szkoły?” — pytam dzisiaj młodzież podczas parafialnych spotkań w Lusace. Zawsze pada ta sama odpowiedź. „Chcemy zdobyć wykształcenie, które pozwoli nam później znaleźć dobrą pracę”. Nigdy nie usłyszałem, by ktoś chciał zostać przedsiębiorcą. Tego nie można nauczyć się w szkole. Nie każdy ma takie marzenia. A ja miałem. Rozpocząłem studia na wydziale inżynierii materiałowej na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Siedząc na wykładach podczas stanu wojennego, często rysowałem logo mojej przyszłej firmy. Raz był to zakład materiałów budowlanych… Innym razem wytwórnia porcelany.
Zakład Pascala
Była jesień 1983 r. Jechałem na wykłady do Krakowa. Stałem w zatłoczonym przejściu niebiesko-żółtej osobówki kursującej na trasie Tarnów–Kraków. Lewą ręką przytrzymywałem się uchwytu, a w prawej trzymałem kartkę z notatkami z chemii. Byłem zmęczony, zarwałem poprzednią noc, przygotowując się do zajęć. Zamknąłem na chwilę oczy, zapomniałem o czekającym mnie kolokwium i po raz pierwszy w życiu pomyślałem, aby wyjechać na misję. O egzotycznych krajach miałem mgliste pojęcie; jakieś fragmenty filmów emitowanych w „Klubie szczęściu kontynentów”, a później na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku film „Pieprz i wanilia”, jedyne chyba programy podróżnicze w czasach PRL-u.
W tym czasie na pierwszym roku studiów miały odbywać się obowiązkowe wykłady z podstaw filozofii marksistowskiej. W rzeczywistości były to zajęcia z „Historii filozofii” według Władysława Tatarkiewicza. Zakład Pascala zapadł mi na zawsze w pamięci: „Jeżeli wierzysz, możesz zyskać wiele: zbawienie i życie pośmiertne, a gdyby Boga nawet nie było — nic nie tracisz. Jeśli zaś nie wierzysz — wiele ryzykujesz, bowiem jeżeli Bóg istnieje — tracisz wszystko”. Po zajęciach postanowiłem wyjątkowo w środku tygodnia wrócić do domu w Tarnowie. Nie zostałem tego dnia na noc w akademiku w Krakowie. Chciałem jak najszybciej zajrzeć do „Myśli” Blaise’a Pascala, które od wielu lat leżały nietknięte na półce z książkami mojego brata.
Do domu przyjechałem bardzo późno i niespodziewanie. W kuchni świeciło się jeszcze światło. Kiedy wszedłem, aby przywitać się z mamą, modliła się, jak zwykle na klęcząco. Głowę miała zanurzoną w dłoniach. „Nic ważnego — powiedziałem szeptem. — Dobranoc” — dodałem półgłosem. Uśmiechnąłem się i cicho na palcach wycofałem się do swojego pokoju. Nie chciałem przeszkadzać. Przez całą noc pochłaniałem zawartość „Myśli” XVII -wiecznego filozofa. Rano, niewyspany, pobiegłem na pierwszą poranną Eucharystię. Od tego dnia zacząłem chodzić częściej do kościoła.
Dwa lata wcześniej malowałem serię zachodów słońca widzianych z dachów bloków na moim osiedlu w Tarnowie. Niebo nad zakładami azotowymi było zanieczyszczone od oparów wydobywających się z kominów, ale o zachodzie słońca dawało to niesamowity efekt. Przygotowywałem się wtedy do egzaminu na malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Kominy na moich obrazach przypominały słynne powykręcane cyprysy Vincentego van Gogha, holenderskiego malarza z XIX w. U mnie były zawsze pochylone i skierowane ku zachodzącemu czerwonemu słońcu. Kolorowe chmury w swoich kształtach podobne były do spiralnych mgławic z szalonej „Gwiaździstej nocy” van Gogha. Były to moje pierwsze medytacje, ale chyba o tym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Św. Paweł miał rację, mówiąc, że można poznać Boga z Jego stworzeń. Niewidzialny Bóg staje się poniekąd widzialny przez swoje dzieła (Por. Rz 1,19–20).
Św . Józef Freinademetz w Krakowie
W 1983 r. roku nie byłem na pasterce. Poszedłem na nocny spacer. Chodziłem po zasypanych śniegiem ulicach Tarnowa i myślałem o misjach. Czytałem w tym czasie książkę Teresy Weyssenhoff o bł. Janie Beyzymie „Ojczyzna z wyboru” (Wydawnictwo PAX, 1974). Znalazłem ją kiedyś na półce w antykwariacie przy Małym Rynku w Krakowie. Od tamtej pory zaglądałem tam częściej w poszukiwaniu dobrej religijnej lektury.
Nie pamiętam, czy modliłem się przez wstawiennictwo bł. Jana, ale po przeczytaniu książki wiedziałem już, co chciałem w życiu robić. Miałem jasny cel. Wyjazd na misje. Po przerwie świątecznej wróciłem do Krakowa. Wszyscy przygotowywali się do zimowej sesji, a ja miałem coś ważniejszego do zrobienia.
— Cieszę się, że przyszedłeś — przywitał mnie ksiądz w średnim wieku na furcie jednego z krakowskich klasztorów. — Świetnie, że studiujesz. Po święceniach będziesz mógł dokończyć twoją chemię.
— A co z wyjazdem na misje? — zapytałem nerwowo.
— Zobaczymy później. Nie martw się. Przełożeni będą cię obserwować i podejmą decyzję — dodał pewny siebie.
Po niedokończonej rozmowie wybiegłem pośpiesznie na ulicę.
„Dlaczego ktoś, kto zna mnie zaledwie od kilku minut, próbuje mi układać życie?” — pytałem siebie w myślach, włócząc się bez celu po zaśnieżonych uliczkach Krakowa.
W domowym archiwum posiadam do dzisiaj lutowe wydanie „Hejnału Mariackiego” (1984 r.) z dużym zdjęciem bł. Józefa Freinademetza na okładce, pierwszego misjonarza ze Zgromadzenia Słowa Bożego. Dzisiaj już świętego. Kiedy przyjeżdżam na wakacje do domu, wygrzebuję z mojej szuflady ten numer „Hejnału” z pożółkłymi już kartkami i kolejny raz zaglądam do artykułu o werbistach w krakowskim czasopiśmie pt. „Aby słowo było głoszone wszystkim ludziom…” To tego dnia, po niedokończonej rozmowie w klasztornej furcie na temat mojego powołania, kupiłem go w kiosku Ruchu przy krakowskich Plantach. Kolorowe zdjęcie rzuciło mi się od razu w oczy. W czasach PRL-u nie było wiele takich czasopism. W tym momencie nie było ważne, że ten miesięcznik był organem prasowym Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego, które było postrzegane jako narzędzie władz komunistycznych w ograniczaniu wpływów Kościoła katolickiego w Polsce.
Daleko od Krakowa
— Przed złożeniem ślubów wieczystych każdy musi u nas napisać petitio missionis — werbistowski kleryk próbował mnie wtajemniczyć w arkana swojego zgromadzenia, oprowadzając po ogromnym klasztorze z czerwonej cegły w Pieniężnie na malowniczej Warmii.
— A co to znaczy? — zapytałem nieśmiało.
— To taka prośba. Wymieniamy w niej trzy kraje misyjne, w których pracują na świecie werbiści. Jeden z nich zostanie wybrany dla ciebie przez przełożonego generalnego w Rzymie jako miejsce pracy misyjnej na całe życie. Polski nie musisz wpisywać… — w tym momencie poczułem ulgę. Znalazłem. 500 km od Krakowa. W południe przez krakowski Rynek przewijały się zawsze setki zakonników w różnorodnych habitach, którzy wracali po wykładach do swoich religijnych wspólnot. Patrząc na nich, miałem wrażenie, że są tu obecne wszystkie możliwe zakony w Polsce. Nie wiedziałem, że nie było jednego — Zgromadzenia Słowa Bożego.
Kilka miesięcy po rozmowie z klerykiem złożyłem papiery do misyjnego seminarium w Pieniężnie. Był rok 1984. Trzy lata po wstąpieniu do nowicjatu byłem już w drodze do Zairu (dzisiaj Demokratyczna Republika Konga) na misyjną praktykę OTP (ang. Overseas Training Programme). Siedem lat później od mojego pierwszego wyjazdu do Afryki przed złożeniem ślubów wieczystych dostałem przeznaczenie do pracy misyjnej w Botswanie.
Biada mi, gdybym nie głosił
W teologii łaska jest rozumiana jako dar udzielany przez Boga człowiekowi dla jego zbawienia. Przyznanie tego daru nie jest związane z żadną zasługą. Powołanie misyjne ad gentes na całe życie jest takim darem. Łaska nie stoi w sprzeczności z wolnością i wolną wolą człowieka. Bóg jest wolny w udzielaniu darów, a człowiek jest wolny w swych czynach. Chrystus powołuje i mówi: „Jeżeli chcesz, pójdź za Mną”. Odpowiadając na misyjne powołanie, misjonarz uczy się już od swojego Mistrza, jak zwracać się do drugiego człowieka: „Kościół proponuje, niczego nie narzuca: szanuje ludzi i kultury, zatrzymuje się przed sanktuarium sumienia. Tym, którzy opierają się pod najróżniejszymi pozorami działalności misyjnej, Kościół powtarza: Otwórzcie drzwi Chrystusowi!” (RM 39).
„Poświęcił ojciec życie służbie biednym ludziom w Afryce” — to stwierdzenie często pada podczas spotkań z misjonarzami. Zawsze odpowiadam, że nie dzielę ludzi na bogatych i biednych. Nie mam żadnych preferencji. Wybrałem Afrykę nie dlatego, by pomagać biednym, ale po to, by głosić Słowo Boże. Nie jestem pracownikiem socjalnym. Biada mi, gdybym nie głosił… (por. 1 Kor ,16).
Było to krótko po moim przyjeździe do Zambii. Wszedłem do refektarza werbistowskiego domu formacyjnego w Lusace. Przy stole siedziała grupa pogodnych seminarzystów. Po posiłku zostaliśmy wszyscy jeszcze chwilę w jadalni. Rozmowa przedłużała się. Przed święceniami kolejnego współbrata z Zambii powracaliśmy pamięcią do tych, którzy zostali już wyświęceni i pracują na misjach. Ktoś trafnie zauważył, że tylko jeden z nich pracuje poza Afryką — w Ameryce Południowej. „Czy będą następni, którzy odważą się na taki wyjazd?” — zastanawiałem się przez chwilę. Dyskusja toczyła się dalej. Młodzi zambijscy seminarzyści mówili o misjach z takim samym entuzjazmem, z jakim czynią to młodzi werbiści w Pieniężnie. W ich oczach widziałem ten sam zapał i gotowość wyjazdu w nieznane.
Dzisiaj jest już trzech Zambijczyków w Ameryce Południowej. Kilka dni temu dołączył do nich Anthony, który siedział z nami wtedy w refektarzu. Wyjechał na OTP do Paragwaju.
Nowe wyzwania
Po powrocie z Liberii w 2005 r., gdzie pracowałem jako wolontariusz dla Jezuickiej Służby Uchodźcom, przyjechałem na trzy lata do Polski. Po zakończeniu pracy w Ośrodku Migranta Fu Shenfu w Warszawie powróciłem do Afryki. Tym razem do Zambii.
— Dlaczego do Zambii? — ktoś mnie zapytał.
Po chwili uśmiechnąłem się i odpowiedziałem spokojnie. — Ponieważ jest. Czy to nie wystarczy? Św. Jacek pojechał ewangelizować Kumanów, a wiedział o nich tylko tyle, że gdzieś daleko istnieli.
Kolejna niewiadoma i nowe wyzwanie na drodze do celu. Ile ich jeszcze będzie? Nie wiem. W ludzkim działaniu występuje zawsze element niepewności, który od samego początku jest wpisany przez Boga w nasze losy. Każde ludzkie działanie ma charakter spekulatywny i wymaga podejmowania ryzyka. Nie można od niego uciec. Jedno jest pewne: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10,22).
Na obrzeżach Lusaki w dzielnicy Linda przy parafii pod wezwaniem Świętej Rodziny powstaje przedszkole. W przeszłości tysiące misjonarzy i misjonarek budowało w Afryce przedszkola i szkoły. Projekt w Lindzie jest inny. Powstaje tu przedszkole dla przyszłych przedsiębiorców. To znaczy dla wszystkich. Przedsiębiorcą jest każdy, kto wie, że on sam jest „podstawowym kapitałem”, który musi dobrze zainwestować, by osiągnąć swój cel, a jest nim życie wieczne.
—————
Zdjęcie: Autor przed grobem św. Jacka w Krakowie. Fot. Archiwum autora.
Czy ojciec planuje w tym roku wizytę w Polsce? Może jakieś rekolekcje?
Niedługo Europa będzie potrzebowała bardziej misjonarzy niż Afryka.
pozdrawiam serdecznie
Pisze Ksiądz, że kościół proponuje, niczego nie narzuca, szanuje sumienia – nie przeszkadza mu to jednak nazywać przyczyn oporu wobec misji pozornymi. Czyli co? Szanujemy wasze zdanie ale mylicie się, żyjecie pozorami. Ukryta przemoc.
Proszę podumać o wczesnych/pierwotnych źródłach oporu człowieka.
Pani Małgorzato,
człowiek może wybierać to co mu wydaje się lepsze. I ma Pani rację – wtedy zadaje on SOBIE przemoc. Nie zawsze „dumanie” prowadzi do właściwych odpowiedzi. Czas Wielkiejnocy jest doskonałym momentem do innego spojrzenia na rzeczywistość. Wybory mogą być różne, ale pozostają ich skutki – raz dobre, raz złe. Wierzę, że im bliższe woli Boga, nauki Kościoła tym więcej w nich szczęścia.
Bądź wola Twoja, nie moja!
Pozdrawiam 🙂
Niestety, tylko nieliczni sa zdolni do podumania. A ci co sa, nie sa mile widziani przez kosciol hierarchiczny.