Będąc w Zambii, chciałem zbudować przedszkole dla przyszłych przedsiębiorców. Pomysł był dobry, ale nie miałem pieniędzy. Widziałem na innych misjach wolontariuszy i pomyślałem, że przy pomocy takich młodych ludzi mógłbym tego dzieła dokonać. Razem z moimi znajomymi z ASBIRO (Alternatywna Szkoła Biznesu i Rozwoju Osobowego) zaczęliśmy szukać chętnych do wyjazdu do slumsów na obrzeżach Lusaki. Zrobiliśmy kosztorys takiego wyjazdu i na stronie internetowej ukazało się ogłoszenie.
– Czy twoi wolontariusze narzekają na jedzenie? – zapytała mnie jedna z polskich misjonarek w Lusace. – Nie. Sami kupują sobie jedzenie i gotują – odpowiedziałem. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że misjonarze dają wolontariuszom pełne utrzymanie. Przeliczyłem w pamięci koszty i wyszło mi, że miesięczne wyżywienie jednego wolontariusza z Polski, który nie będzie jadł każdego dnia nshimy (zambijska potrawa sporządzana z kaszy kukurydzianej gotowanej na gęsto), wynosi mniej więcej tyle, co wynajęcie miejscowego murarza. – To po co mi wolontariusz? – pomyślałem.
W moim projekcie w Lindzie, na przestrzeni 5 lat, wzięło udział około 50 wolontariuszy. Byli wśród nich przedsiębiorcy, ale także studenci, którzy za własne zarobione pieniądze w Anglii lub Norwegii, przyjechali jako wolontariusze do pracy przy budowie przedszkola. Realizowali swoje marzenia. Wyjechali do Afryki. Byli dumni z tego, że za swoje pieniądze zrobili coś dobrego. Nie używali wielkich słów. Nie nazywali tego nawet misją. Większość z nich nie chodziła do kościoła.
Dwa lata temu wróciłem do Polski, ale dalej pomagam Fundacji ASBIRO, która organizuje i przygotowuje wyjazdy wolontariuszy do Zambii. Od listopada 2016 roku wyjechało do prywatnej szkoły mojego byłego parafianina w Lindzie 26 młodych ludzi. Następni czekają w kolejce. Nic się nie zmieniło. Wyjeżdżają za własne pieniądze. Płacą za wynajęcie mieszkania, sami kupują sobie jedzenie, a swój czas i zdolności poświęcają na pomoc przy remoncie szkoły i nauce dzieci w szkole. John Musonda, właściciel szkoły, zarobione z czynszu pieniądze inwestuje w jej rozwój.
Szkoła znajduje się w samym sercu slumsów. Uczęszcza do niej około 120 dzieci z najbliższej okolicy. Magda, jedna z wolontariuszek, na swoim blogu opisała wygląd szkoły. Pod nazwami, które używamy w naszym świecie, w slumsach kryją się trochę inne desygnaty. „Kompleks ma kształt czworoboku, po prawej i lewej znajdują się klasy, do których wchodzi się prosto z zewnątrz, popychając drzwi pozbijane z desek. (…) Żadnego biurka dla nauczyciela, pomocy naukowych czy ozdób na ścianach. Deski, z których zrobione są blaty, nierzadko spadają na ziemię, co w żaden sposób nie krępuje uczniów, ścianki działowe nie sięgają sufitu, więc hałasy z sąsiednich klas potęgują się”.
Nieważny jest wygląd. Rodzice posyłają tam swoje dzieci. Płacą czesne. John, właściciel i dyrektor w jednej osobie, prowadzi szkołę z zyskiem i z tego utrzymuje swoją rodzinę. Pamiętam rok 2010, kiedy przyjechałem do Zambii. John oprowadzał mnie po swojej szkole. – Dlaczego rodzice posyłają dzieci do twojej szkoły? Muszą przecież płacić więcej niż w publicznej, która jest tuż obok? – zapytałem nieśmiało. – Ponieważ u mnie wszystkie dzieci zdają egzaminy do szkoły średniej – odpowiedział dumnie John. Podobnie było w innych tanich prywatnych szkołach w Lindzie.
Autor ksiązki „The Beautiful Tree: A personal journey into how the world’s poorest are educating themselves”, James Tooley, który bada fenomen małych prywatnych szkół w krajach rozwijających się, dochodzi do takiego samego wniosku. Angielski profesor z uniwersytetu w Newcastle zauważa, że poziom nauczania w szkołach prywatnych jest wyższy niż w szkołach państwowych i możliwość edukacji w takich szkołach mają najbiedniejsi. Okazuje się, że tam gdzie państwa nie ma wcale lub jest go niewiele, sami ludzie radzą sobie bardzo sprawnie. W krajach rozwijających się jest więcej prywatnych szkół niż na Zachodzie.
Tooley pisze, że w Liberii i Sierra Leone, państwach zniszczonych przez wojny domowe, powstały setki małych prywatnych szkół. Są to tanie szkoły prowadzone przez prywatnych przedsiębiorców dla zysku. Dzieci w tych szkołach osiągają lepsze wyniki niż w państwowych. W slumsach na obrzeżach Monrowii, stolicy Liberii, autor znalazł 430 prywatnych szkół, w których uczy się 100 000 dzieci.
Na werbistowskiej stronie internetowej przeczytałem, że studentki i absolwentki śląskich uczelni, działające w Werbistowskim Wolontariacie Misyjnym Apollos, postanowiły wyjechać na misje do Boliwii. Chcą zrealizować swoje marzenia, ale z tekstu nie mogę zrozumieć, co ich wyjazd ma wspólnego z wolontariatem. Do końca czerwca 2018 r. muszą zebrać 25 tys. złotych. W tym celu założyły stronę internetową „Śląska Misja Boliwia”.
Himalaiści też realizują swoje marzenia. Wspinają się na ośmiotysięczniki za pieniądze sponsorów i nikt nie nazywa ich wolontariuszami. Misjonarze kwestują po parafiach na utrzymanie misji w Afryce, ale Ewangelia nazywa ich robotnikami (por. 1Tm 5,18). Dziewczyny ze Śląska napisały, że postanowiły wyjechać na misje do Boliwii w odpowiedzi na zachętę papieża Franciszka, by wstać z kanapy i ruszyć w świat. Czy papież nie miał czasem czegoś innego na myśli? Na przykład wakacyjnego wyjazdu do Hiszpanii na dwa miesiące do pracy, który byłby dobrą okazją do podszkolenia hiszpańskiego przed misyjnym wolontariatem w boliwijskich Andach.
Komunikaty SVD, 3/2018, s. 14-15
Na zdjęciach:
(u góry) Wolontariusz Kamil przy budowie przedszkola w Lindzie, Zambia.
(na dole): Wolontariuszka Monika w prywatnej szkole w Lindzie, Zambia.
(fot. Jacek Gniadek SVD)