Misja to nie jest przygoda, że się przyjeżdża na pogaduszki. Z tymi ludźmi jesteśmy na dobre i na złe. Nie opuszcza się ludzi. Nasze rodziny o tym wiedzą – podkreśla ks. dr Jacek Gniadek, werbista, który pracuje w Zambii.
— Zjeździł ksiądz pół Afryki. Czy kiedykolwiek musiał ksiądz podejmować takie decyzje, przed jakimi stoją dzisiaj misjonarze w Republice Środkowoafrykańskiej?
— Dzięki Bogu, nigdy.
— Część misjonarzy wyjechała z RŚA, ale cześć została. Jest tam m.in. silna ekipa z Tarnowa. To rodzinne miasto księdza.
— Tak, ale nie znam nikogo z nich.
— Co może się dziać w głowach misjonarzy, którzy ryzykują życie, zostając miejscu, w którym nikt nie jest im w stanie pomóc? Mają swoich rodziców, rodzeństwo, a mimo to nie uciekają spod maczet i karabinów i odmawiają ewakuacji.
— Sam wojny nie doświadczyłem, więc trudno mi mówić. Ale wiem jedno: gdybym był na ich miejscu, chciałbym zachować się tak jak oni. Na odległość jednak mogę pomagać im tylko modlitwą. O modlitwie za misjonarzy w RŚA poprosiłem tez na Facebooku. Sam miałem naprawdę dużo szczęścia. Jak mnie okradali, to akurat nie było mnie w domu. Raz w Monrowii w Liberii była strzelanina na ulicy. Po prostu kazano nam wtedy nie wychodzić z domów. Kiedy tam przyjechałem, dochodziło do starć, mimo że był pokój. Pracowałem wtedy w obozie dla przesiedleńców. I nigdy nie bałem się o swoje życie.
— Za to o was, misjonarzy, boją się wasze rodziny.
— Proszę pani, misja to nie jest przygoda, że się przyjeżdża na pogaduszki. Z ludźmi, do których się przyjeżdża, misjonarz jest na dobre i na złe. Nie opuszcza się ludzi. Nasze rodziny o tym wiedzą. Ale po latach pobytu tutaj mogę powiedzieć, że Afryka wcale nie jest tak niebezpieczna, jak to się wydaje z Europy. Jadąc do Liberii, przypuszczałem, że będzie ciężko. Nie było wody i innych podstawowych dóbr. Ale już po tygodniu pobytu przestałem porównywać Liberię z Polską i zaczęło być łatwiej.
— Teraz ksiądz mieszka w Zambii. Przyjeżdżają do księdza wolontariusze z Polski.
— Oni, oczywiście, porównują na początku te dwa kraje. Tu, w Zambii, nikt nie gania z bronią po ulicach. Ale z dostępem do wody nie wszędzie jest łatwo. Mimo tego chętnych do pracy mi nie brakuje.
— No właśnie, zwłaszcza że to specyficzni ludzie.
— Moi wolontariusze to przedsiębiorcy. I budujemy przedszkole dla dzieci, być może wyrosną z nich przedsiębiorcy. Zauważyłem, że pojęcie wolontariatu przestało mięć pierwotne znaczenie. Spotkałem w Zambii Australijczyka, bezrobotnego, na zasiłku, który przyjechał tutaj na wolontariat. To ja się pytam: jaki to wolontariat, jak jego pobyt jest opłacany przez rząd? Podobnie jest w większości przypadków. Ale nie u mnie. Moi wolontariusze przyjeżdżają za własne pieniądze, a nie za pieniądze rządów czy jakichś organizacji. Sami muszą się utrzymać. Nie dostają na jedzenie, więc sami się muszą także wyżywić. Wynajmują sobie mieszkania na własna rękę. Ja ich nie wezmę do siebie, bo sam wynajmujęe mały pokoik w seminarium. To jest prawdziwy wolontariat. Jakbym ja miał ich karmić, to wolałbym zatrudnić pracowników na miejscu.
— Polscy przedsiębiorcy wydają własne pieniądze, żeby układać cegły w dalekiej Zambii? Nazwiska.
— To spora grupa. Z Olsztyna był na przykład Daniel. W naszym przedszkolu chcemy propagować wśród dzieci idee przedsiębiorczości. Ludzie muszą się tego nauczyć. Nie tylko tutaj zresztą. Spotykam młodych ludzi i pytam ich: po co się uczycie? Oni mówią: żeby znaleźć pracę. A to błąd. Poprawna odpowiedź to, aby tworzyć nowe miejsca pracy.
— Przecież to utopia. Ksiądz tak samo jak ja wie, ze nie z każdego można zrobić biznesmena.
— Ale każdemu trzeba dać szanse i pomóc odkryć tę smykałkę. Tutaj ludzie jednak nie myślą w takich kategoriach. Zresztą w Polsce jest podobnie. Może inaczej jest w Stanach Zjednoczonych. Zresztą, co to jest przedsiębiorczość? Kiedy mówię zakonnicy, która prowadzi księgarnię, że jest super przedsiębiorcą, to ona się dziwi. Mówi: a co ja mam tu za zysk? Tyle żeby się opłacało. Ale w tym właśnie rzecz. Tak prowadzić firmę, żeby się opłacało. Jakakolwiek by ona nie była. Podobnie mówię księżom w parafiach. Oni się oburzają, mówią, że nie są żadnymi przedsiębiorcami. A ja im wtedy: a czy któryś z was zbankrutował? No nie. Czyli potrafią zarządzać. I moim zdaniem tylko przedsiębiorczość pomoże Afryce podnieść się z tego, co jest. Sam pracuje w Lindzie, bardzo biednej dzielnicy Lusaki (stolicy Zambii — red.). Tutaj ludzie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Chce im pokazać, czym się różni przedsiębiorca od normalnego człowieka.
— Też chętnie się dowiem.
— Normalny człowiek, jak widzi pustynię, to widzi kupę piasku. A przedsiębiorca, jak widzi ten piasek, to juą ma pomysł, jak na nim zarobić. Uznałem, że aby to zrozumieć, trzeba mięć dobre wzorce. Dlatego na wolontariat z Polski przyjeżdżają przedsiębiorcy. I tym samym pokazują, że jak się ma pieniądze, to nie trzeba przeleżeć wakacji na plaży, tylko można zrobić coś dla innych. A ja dzięki nim mam okazję odkłamać wolontariat. Jest jeszcze jedna różnica między nimi a dotychczasowymi wolontariuszami. Często na wolontariat jadą ludzie, którzy np. przerwali studia. Pytam ich, dlaczego zrobili sobie dziekankę. A oni: a bo ja właściwie nie wiem, co chcę w życiu robić. No ludzie! To jak ty chcesz pomagać innym, jak ty sam nie wiesz, co ze sobą zrobić?
— Jak bardzo bogaty musi być wolontariusz, żeby mieć u księdza szanse? Ile kosztuje taki przyjazd?
— Rzeczywiście, niemało. Dla większości ludzi to ogromny wydatek. Sam bilet kosztuje trzy czy cztery tysiące złotych. Ubezpieczenia, szczepionki — ponad tysiąc dolarów. No i trzeba się tutaj utrzymać. Raz była u mnie lekarka i pytałem ja, ile wydała na tę wyprawę. Powiedziała, że 10 tys. zł. Przyjeżdżają tutaj, pracują na budowie przedszkola od godz. 7 do godz. 15. I jednocześnie w ten sposób spędzają swój wolny czas. I pokazują, że bogacze jeżdżą nie tylko do Egiptu czy na Karaiby.
— Może przyjeżdżają po to, żeby wrzucić potem zdjęcie na Facebooka i pochwalić się dobrym uczynkiem.
— Nie pytam ich o głębszą motywacje. Ba, nawet nie pytam, czy są wierzący. Widzę, że większość z nich chodzi do kościoła, ale nie wszyscy. Po prostu pozwalam ludziom żyć. Nie jestem natarczywy. Moi wolontariusze to zwykle ludzie w wieku 20-30 lat. Są wiec dorośli i wiedzą, co robią.
— Kto księdza nauczył przedsiębiorczości? Z domu ksiądz to wyniósł czy może z seminarium w Pieniężnie?
— Trudno powiedzieć. Brat ma własną firmę, rodzice też potrafili gospodarować pieniędzmi. W Pieniężnie spędziłem w seminarium cztery lata w latach 90. ubiegłego wieku. To było super. Był czas i na naukę, i na sport. Seminarium w Pieniężnie świetnie przygotowuje do misji. Zresztą jest tylko na tym skoncentrowane. Jesteśmy tam przygotowywani do pracy w zupełnie innych kulturach i warunkach niż te, które znamy.
— Gdzie teraz jest księdza dom?
— Tutaj, w Zambii. Zambia jest moim punktem odniesienia. Jak rozmawiam z Zambijczykami, to mówię: my, a nie oni. To jest moja nowa ojczyzna.
— Rodzicom nie jest smutno z tego powodu?
— Moi rodzice mają teraz po 89 lat. Mam z nimi bliski, właściwie codzienny, kontakt. Nawet przed chwilą z nimi rozmawiałem. Na szczęście rozmowy przez Skype’a są tanie. Dzwonię ze Skype’a na telefon. Mam też kontakt z bratem. Porównuję sobie to do czasów, kiedy zaczynałem misje. Wyjechałem do Konga. Pierwszy list dostałem po pół roku. Telefonicznie z domem w Polsce nie mogłem połączyć się przez dwa lata. Teraz kompletnie nie odczuwam braku kontaktu z rodziną. Oni chyba też nie. Co tu dużo mówić: internet ułatwia prace misjonarzom. W Zambii zresztą można się od internetu uzależnić. W takim sensie, że korzysta się z niego wtedy, kiedy jest, a nie kiedy się chce (śmiech). Kiedyś myślałem, że jak pojadę na misje, to zajmę się jakimś zapomnianym ludem w Afryce i tam z nim zostanę na całe życie. Ale w ciągu paru zaledwie lat świat się zmienił diametralnie. Nie ma już sensu zajmować się ludem w jednej wiosce. Miałem to szczęście, że mogłem nauczyć się tego, czym jest misja, kiedy jeszcze nie było internetu. A teraz jestem tak naprawdę misjonarzem jednocześnie i w Polsce, i w Zambii. Piszę bloga, prowadzę stronę internetową. Polacy poszukują Boga. Każdy ma swój czas dochodzenia do niego. Wszyscy przecież zmierzamy do jednego, tylko że każdy idzie w swoim tempie. W Zambii łączy nas budowa przedszkola. Naprawdę wierzę, że przedsiębiorczość wyprowadzi Afrykę z tego dołka. Gdyby tylko konstytucyjnie zakazano przyjmowania grantów, tak jak to się stało w Botswanie, gdzie uchwalono zakaz budowania budżetu w oparciu o granty.
— Uważa ksiądz dofinansowanie za zło?
— Odpowiem na przykładzie wody. Tu, gdzie mieszkam, ludzie nie maja dostępu do wody. Bo tylko jedna firma ma prawo ja wydobywać. I jest to firma państwowa, więc rząd ma monopol. Na pytanie, dlaczego nie ma wody, odpowiedź jest jedna: bo gdyby była powszechnie dostępna, to urwałoby się finansowanie z Europy. Bywa więc tak, że kiedy ja jadę samochodem i stoję na czerwonym świetle, spoglądając na wyświetlacz swojego telefonu, to przez szybę widzę ludzi stojących w kolejce po wodę. W XXI wieku. A wystarczyłoby tylko przestać dopłacać do Afryki, żeby sytuacja się poprawiła. W moim przedszkolu nie będziemy korzystać z żadnych grantów. To będzie placówka prywatna, a więc płatna. Myślę, że miesięcznie pobyt będzie kosztował około 30 dolarów, plus wyżywienie. Miarą naszego sukcesu będzie zainteresowanie tym przedszkolem. I przed rodzicami dzieci będziemy się rozliczać, a nie będziemy specjalnie dla darczyńców z Europy malować trawy na zielono. Otwarcie planujemy na 22 czerwca.
— Idąc tym tokiem rozumowania, nie powinniśmy dawać pieniędzy bezdomnym na ulicy.
— (wahanie). Sam raczej pomagam ludziom, których znam. Bezdomny na ulicy? Dobrze bym się zastanowił, zanim bym coś wrzucił mu do kapelusza. I chyba bym nie dał mu nic. Żaden bezdomny nie pojawia się na ulicy nagle. Ma jakichś znajomych, skądś pochodzi. Tam przede wszystkim powinien udać się w pierwszej kolejności. A jeśli chodzi o państwo, to powinno ono dać sobie spokój z jakąkolwiek pracą charytatywną. Ludzie powinni sami pomagać. Kiedy słyszę, że kapucyni cieszą się, że wydali w tym roku o 400 obiadów więcej niż w poprzednim, to łapie się za głowę. To jest porażka.
—————–
Rozmawiała Małgorzata Kundzicz
Gazeta Olsztyńska, 8 lutego 2014